Czy Jan Wróbel hejtował?

Jak przetrwać w szkole i nie zwariować.(?) Odnaleźć przeszłość.(!) Historia Polski 2.0: Polak, Rusek i Niemiec… czyli jak psuliśmy plany naszym sąsiadom. Zbrodnia doskonała… Może wygląda to na zapis automatyczny stosowany przez surrealistów i wcale nie ukrywam, że podobną metodę zastosowałam, komponując początek tekstu o spotkaniu z Janem Wróblem. Ograniczyłam jednak znacznie liczbę elementów – użyłam tytułów ważniejszych publikacji znanego felietonisty. Dlaczego tak? A jak napisać tekst o Wróblu? Nie mam pojęcia…

Człowiek orkiestra

Człowiek orkiestra… Nie wiem, czy jest bardziej adekwatne określenie dla szanownego redaktora. Banał? Nic na to nie poradzę, nie zastąpię go „człowiekiem wachlarzem”, chociaż, mając na uwadze pokłady autoironii autora „Zbrodni doskonałej” (sic!) i jego dystans do siebie, myślę, że by się nie obruszył na ten cały wachlarz. Zostańmy jednak przy orkiestrze.

Z kilku powodów. Wydarzenie w staromiejskiej bibliotece przypominało bardziej koncert niż spotkanie z autorem, co zawsze ma coś na myśli… A konkretniej występ artystycznego duetu, bo wirtuozowi grającemu pierwsze skrzypce towarzyszył równie genialny kontrabasista. Co znaczy być genialnym kontrabasistą, wie każdy, kto przeczytał książkę Patricka Süskinda lub obejrzał monodram Jerzego Stuhra. Zdaję sobie sprawę, że nie była to wymarzona rola dla Grzegorza Nawrockiego, ale i tak spisał się świetnie. Pozwolił Jankowi płynąć, płynąć i płynąć.., od czasu do czasu włączając się subtelnie do improwizacji zbudowanej z dygresji, anegdot, faktów, wrażeń i momentami purnonsensowego humoru pana Jana. Pozwolił płynąć, ale nie odfrunąć!

Dlaczego orkiestra? Znowu zaleci banałem, ale „Człowiek orkiestra” to tytuł komedii

z udziałem Louisa de Funèsa. Śmiesznie było? Od czegoś na drugi dzień brzuch musiał mnie boleć, a ćwiczyłam ostatnio w liceum. Na studiach już tylko udawałam (pływanie) i pani mnie wyrzuciła z basenu na zajęcia ogólno(nie)rozwojowe. Jednym słowem mięśnie brzucha mogły zostać nadwyrężone tylko na skutek śmiechu, przyjmijmy zatem, że było bardzo śmiesznie. Inni też się śmiali, więc chyba moja recepcja świata nie odbiega od szeroko pojętej normy.

Ma inne zajęcie niż bycie kaznodzieją

A teraz o Janku, co to najchętniej zostałby kaznodzieją w Detroit, ale ma inne zajęcie. Jak prorok z „Piosenki o końcu świata”. Pomidorów co prawda nie przewiązywał z bohaterem wiersza Miłosza, ale o wódce sprzedawanej chłopom przez szlachtę opowiadał. À propos czego? Nie pamiętam, a może „zgodziłem, zapomniałem” jak kolega Ronarda z „Zaczarowanej dorożki”. Pamiętam za to, że dochody uzyskane tym sposobem sięgały na dworach szlacheckich (nie mylić ze szlachetnymi) 70 procent. Efekt? Nie będę się narażać, bo mieszkam w gminie wiejskiej… W każdym razie szlachta – zdaniem historyka – otrząsnęła się jakoś z tego zauroczenia. A reszta? No cóż. Polacy kochają kultywować tradycje. Różne…

Będzie skandal?

– Czy pisał pan kiedyś hejterskie komentarze w Internecie? – padło pytanie z sali konferencyjnej staromiejskiej biblioteki. I co, pisał? Niestety, nie będzie skandalu, że pan redaktor niby taki elegancki, szarmancki, a jak nikt nie widzi, to żaby mu wylatują z… klawiatury. Otóż…, nie pisał. Ale kiedyś odpowiedział hejterowi, że bardzo ceni jego głębokie wywody, że poraziły go przenikliwością, błyskotliwością i innymi równie pozytywnymi aspektami swymi. Efekt? Hejter zamilkł. Może sprawdza do dzisiaj, co oznaczają te brzydkie wyrazy zakończone na –ość (jak złość czy kość, w którą się daje)…

– Gdybyście kiedyś chcieli zaprosić ciekawego dziennikarza, to powinniście zaprosić Reszkę, a nie Wróbla. Reszka to ciekawa postać, zrobił kiedyś taki eksperyment… – opowiadał autor „Jak przetrwać w szkole i nie zwariować”. Streszczając historię: dziennikarz „Gazety Wyborczej” postanowił sprawdzić, kim są ludzie, którzy posługują się w sieci mową nienawiści, w tym wobec niego, i dotarł do autorów najbardziej niewybrednych komentarzy. Co się okazało? W bezpośredniej rozmowie wszyscy byli bardzo uprzejmi i przepraszali dziennikarza za hejt, tłumacząc się najczęściej zdaniem „nie wiem, co we mnie wstąpiło”.

I tyle, długo bym jeszcze mogła opowiadać o wielowątkowych dygresjach, nieoczywistych diagnozach współczesności filtrowanej przez historyka, zdeklarowanego realistę z domieszką nutki pesymizmu, ale resztę zostawię dla siebie i dla Państwa, którzy byli uczestnikami tego niezwykłego spotkania. A dlaczego weszli z Grzegorzem Nawrockim na krzesła? Niech pozostanie wiedzą tajemną… Opowiedziane to trochę zabite, niestety.

Katarzyna Roszak-Markowska

Fot. Janusz Frysiak

***

Organizatorem spotkania z Janem Wróblem była Biblioteka Publiczna Gminy Stare Miasto.